Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc i ja mam jeszcze myśleć o katordze i kajdanach! — żachnął się Niwiński.
Przyglądał się ludziom.
Coraz więcej spotykał Chińczyków. W czarnych jarmułkach na głowie i w długich, czarnych, jedwabnych, lśniących sukniach, wyglądem przypominali księży lub żydów. Żółte ich twarze były inteligentne i mądre, wogóle sprawiali wrażenie ludzi kulturalnych, nawet dystyngowanych.
Za mostem ujrzał Niwiński na jednym domu cechowy znak chiński, coś w rodzaju ozdobnego żyrandolu, przemyślnie wykombinowanego z białego i czerwonego papieru. Żyrandol ten, czy ogromny stylizowany buńczuk, wesoło tańczył w powietrzu. Tuż w niebieskich, płóciennych ubraniach pracowali murarze chińscy, zajęci przy budowie domu.
— Od czterech lat pierwszy raz widzę ludzi, budujących dom — pomyślał Niwiński — A ilu burzyło?
Parę kroków dalej — herbaciarnia chińska i znowu Chińczycy i Chińczycy.
Ulicą jechał oddział kawalerji czeskiej. Czesi w białych „papachach“ z białoczerwonemi kokardkami pysznie spoglądali na ludzi z wysokości swych koni, ale siedzieli na nich kiepsko i nieśmiało. Nie było żadną tajemnicą, iż w bitwie nie mogli dotrzymać pola kozakom.
Niwiński udał się przedewszystkiem do czeskiego komendanta miasta.
— To już wisz, bratrze? — powitał go Czech — Ten wasz pułkownik ustąpił ze swego stanowiska. Złożył komendę. Oddział może każdej chwili wy-