Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc siedzieli w wielkiej, niskiej sali o grubych co najmniej na metr, zakratowanych oknach, z ciemną, politurowaną, świetnie wyfroterowaną podłogą, z dziesiątkiem pisarzy, w nabożnem milczeniu kłapiących na maszynach w różnych kątach. Dostojnie i z dumą nosił się po tej sali pstrokaty kozak, młody adjutant, przystojny i w lakierowanych butach z cholewami, w ostrogach, lecz na gumowych obcasach.
Porównał Niwiński tę chłodną jego dumę i wyniosłość z rzeczywistością, przypomniał sobie „gołoworjezów“ Annienkowa, zmykający sztab syzrański, śmiech, jaki w tłumie samarskim wzbudził widok „Pierwszej roty, pierwszego pułku Armji Obrony Narodowej“ — i przyszedł mu na myśl wiersz któregoś z futuryzujących poetów rosyjskich:
— Jelena gordo szagajet po nawozu...
— Tak, tak, — pomyślał, przyglądając się pstrokatemu kozakowi — Gordo szagajet... po nawozu...
Wreszcie puszczono...
Jenerał Iwanow-Rinow siedział w swej kancelarj. W owych czasach oficerowie powszechnie starali się ubierać skromnie. On miał na sobie ordery i znienawidzone przez Rosjan srebrne epolety. Był to drobny, suchy człowiek, niewiele po czterdziestce, smagły brunet o kłujących, twardych, zachłannych oczach. Przywitał delegatów grzecznie lecz zimno, ręki im nie podając, ale — poprosił, aby usiedli.
Delegaci przedstawili się.
— Wy — ka mnie?