Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gowali w tej sprawie prezesa komitetu i Niwińskiego do ministra wojny.
Pojechali na drugi dzień.
Prezes był Krakowianinem, nieskończonym prawnikiem, podporucznikiem strzelców austrjackich, a jedną z największych jego zalet, prócz bardzo dobrego wychowania i prezentacji, była sztuka przewodniczenia na posiedzeniach i zgromadzeniach. Czynił to z takim wdziękiem i powagą zarazem, iż obradujących utwierdzał w przekonaniu, że to, co czynią, jest istotnie ważne i doniosłe.
„Izwozczik“-Kirgiz niezbyt dobrze orjentował się w twierdzy, więc jakiś czas jeździli w obłokach latających piasków, jak gdyby szaremi płachtami spowijających ciężkie, grube, niskie, przeważnie żółte budowle starej fortecy. Mimo iż twierdza żadnym murem ani bramą od miasta odcięta nie była, cywilnych już się tu nie spotykało i zrzadka tylko żółte szynele wychylały się z nor fortecznych lub przepadały w nich. Za to gęsto rozstawione były w ulicach budki wartownicze, pomalowane w pasy białe, czarne i czerwone, puste, nieruchome a wyprostowane sztywno, jak gdyby pozę tę na wieki przejęły od dawno wymarłych już olbrzymich grenadjerów czy wąsatych gwardzistów.
— Nieprzyjemnie tu! — zauważył prezes.
— O, tak, nieprzyjemnie! I jeszcze nieprzyjemniej, gdy pomyślisz, co ta twierdza znaczyła dla nas, ile razy stąd leciał rozkaz „pałki“ lub „rozgi”, ile w tych norach siedziało pająków, które nas męczarniami oplątywały.
Pana ministra zastali, ale trzeba było chwilę poczekać.