Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stronie w gąszczu drzew, drutem kolczastym obwiedziony obóz jeńców wojennych wyglądał zdala jak cicha lecz wroga wieś indyjska. To nic, że na przodzie majaczyły zarysy monumentalnego gmachu dyrekcji kolejowej, mogącego być ozdobą każdej europejskiej stolicy — przedsmak pustyni i tak się miało, zwłaszcza w księżycowe a zawsze zimne noce, kiedy taniec słupów piasczystych wyglądał wprost widmowo lub kiedy z rozwianemi połami długich kaftanów, w śpiczastych, futrzanych czapkach lecieli cwałem Kirgizi, pogwizdujący na swe małe koniki.
Niskie, warowne, żółte budynki i gmachy wojskowe o ścianach więcej niż metrowej grubości, wrota ciężkie, potężne, niegdyś warowne, przypominały, iż miasto było przeznaczone na stróża i poskromiciela pustyni i hord jej nomadów tak lotnych, jak jej piaski. Wyrosłe za płotem szabel miało imponować siłą. Wojskowe nazwania nosiły też ulice, długie, przeważnie niebrukowane, z chodnikami drewnianemi, takiemi, jak się je widzi po miastach pod rusztowaniami restaurowanych domów. Pod stopą żołnierza lub ciężkiego, mocnego „czołdona“ długie deski uginały się, drgając jak struny, kiedy już człowiek przeszedł; wysokie korki pantofelków kobiecych wydzwaniały na chodniku rytmiczne „staccato“ jak na ksylofonie, i cały chodnik rozbrzmiewał niem dźwięcznie i wesoło. W dzień domy spały, zawinąwszy się niby w chusty, w różnobarwnie malowane, pstre, wzorzyste okiennice, a po ulicach uganiały tumany pyłu tak gęste, że liście drzew były od nich popielate. Ale im bliżej śródmieścia, tem żywszym stawał się ruch, aż wreszcie do szczytu dochodził na kamiennym moście na Omce.