Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z mostu tego rozlegał się widok szeroki i miły. Po lewej ręce widać było u ujścia Omki do Irtyszu przystań, w której zawsze stało kilka wielkich parowców rzecznych, wybierających się gdzieś w dalekie strony Syberji — po prawej stronie ciągnęło się półkolem spiętrzone miasto. Widokowi, choć miłemu i oryginalnemu, daleko oczywiście było do widoków, jakie się ma z mostów w innych miastach i nie to przykuwało uwagę Niwińskiego, lecz ruch na moście, zawsze bardzo żywy a w niektórych godzinach wprost wielkomiejski, urozmaicony przyjemnie prawie prześwietlonemi kobietami w przezroczystych sukniach, pod któremi niepokojąco migały smukłe cienie młodych nóg, krągłych i sprężystych.
Kto musiał pracować, wstawał rano, ale dusza miasta budziła się dopiero wieczorem. W małym, piasczystym ogródku z teatrzykiem i restauracją, nie wiadomo dlaczego nazwanym „Akwarjum”, zasiadała na wielkiej estradzie wojskowa orkiestra czeska. Rozlegały się dźwięki „Suity“ Griega, „Tańców Słowiańskich“ Dworzaka. Schodzili się oficerowie wojsk różnego autoramentu, na ulicy pojawiały się kobiety, — biało ubrane, w barwnych „szarfach“ na głowach, naperfumowane, śmiałe, chciwe przygód i życia. Rozpalały się rzęsiste światła w niezliczonych, małych okienkach parowców, z teatrzyków dolatywał odgłos kupletów, muzyki i oklasków, podczas gdy przyziemniej usposobieni zjadacze chleba ze zmarszczonemi czołami studjowali poważnie jadłospisy, długie jak cyrografy Lucypera. Wszystkie parki, wszystkie wysadzane drzewami cieniste ulice pełne były par rozszeptanych