Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tu się zorganizował sztab polski z jednym kanonikiem na czele...
— Z kanonikiem! — wykrzyknął Niwiński — A wojsko mają?
— Nie jeszcze... Zresztą — nie wiem, spytaj się ich.
— Słuchaj, Czeczku, a ja mam do ciebie prośbę! Daj mi Ufę na garnizon i pozwól, żebym ja swoją „rotę” z Samary tu sprowadził...
— Ty chcesz w Ufie?
Czeczkowi oczy się zaśmiały.
— Z rozkoszą, człowieku, z rozkoszą! Ja tego miasta nie mam czem trzymać... To będzie świetnie! Kiedy chcesz swoją kompanię sprowadzić?
— Natychmiast.
— Wybornie!
— A obóz jeńców wojennych tu jest?
— Jest, wszystko przygotowane... Nasi tam już porządek zrobili. Polaków cała kupa...
— O, to „medressa” się przyda. Jeśli mi dasz mundury, rynsztunek i broń, będę tu miał do kilku dni z jakie czterysta ludzi...
— To rób bataljon... Podziel to na trzy słabsze „roty” i melduj wszędzie jako bataljon. To robi dobre wrażenie.
Stało się tak:
Niwiński pojechał do „sztabu”, w którym zastał kilku oficerów. Wylegitymował się im — słuchali ciekawie, miny mieli niewyraźne. Wtem w oknach pokazały się sylwetki żołnierzy Niwińskiego, który, dowiedziawszy się, gdzie jest „medressa”, przeprosił na chwilę, wstał, zaprowadził swych żołnierzy do koszar i umieścił ich tam. Kiedy wrócił,