Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mienie głębokie i obfite w wodę, drzewa zdrowe, wysokie, mocne, grube. Od czasu do czasu widziało się na drodze polnej, na małym, jednokonnym wózeczku tatara w mycce lub cwałujących na silnych, ognistych konikach. kilku Baszkirów, z rozwianemi klapami futrzanych czapek. Gdzieniegdzie zieleniły się banie cerkwi, znacznie częściej jednak sterczały nad porządnie zabudowanemi wsiami na sztorc postawione półksiężyce na wysokich, cienkich, zielonych minaretach. Na stacjach sprzedawano „kumys“ i wielkie grudy żółtego masła, zawinięte w świeże, zielone liście kapuściane. Wśród publiczności przeważali Tatarzy.
Ufa nie wiedziała jeszcze, co to wojna, bo bolszewicy nie bronili jej, ale, obawiając się odcięcia od tyłów, uciekli bez walki. Z tego powodu rządy czeskie musiały tu być znacznie łagodniejsze a zaś masy, nie wiedząc, do czego Czesi są w danym razie zdolni, lekkomyślnie igrały z ogniem. Wogóle nastrój był butny, ludzie pewni siebie.
Niwiński, dowiedziawszy się, iż Czeczek wciąż jeszcze jest w Ufie, poszedł się do niego zameldować. Dywizjoner przywitał go, jak zawsze, bardzo uprzejmie i oznajmił mu, że ofiarował wojsku polskiemu na koszary w Ufie „medressę”.
— Metresę? Na koszary?
— Medressa to gimnazjum tatarskie. Zmieścisz tam najmniej pięciuset ludzi. Ilu masz w Samarze?
— Dwustu pięćdziesięciu.
— No, widzisz. Wystarczy ci. Idź do sztabu, tam się wszystkiego dowiesz...
— Do jakiego sztabu? — zdziwił się Niwiński.