Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sprawę do powrotu dywizjonera Czeczka, który był właśnie pod Ufą. Wobec tego potężny a szlachetny rząd „eserów” wywarł swój gniew — na schronisku dzieci polskich, którym odmówił racji żywności.
Zaś Niwiński wziął ze sobą dwudziestupięciu ludzi, na wszelki wypadek trochę mundurów, broni, amunicji, konserw i zostawiwszy w Samarze Curusia, pojechał do Ufy.
Jechali dwiema ciepłuszkami, przyczepionemi do zwyczajnego pociągu. Na każdej stacji, gdzie pociąg zatrzymywał się choć na parę minut, wybiegali z ciepłuszek żołnierze, którzy naklejali odezwy „Do Żołnierzy-Polaków” i „Do Społeczeństwa”. Droga była cudowna. Żołnierze cieszyli się, że jadą na nową robotę. Otwierał się przed nimi świat, nowe życie — byli nareszcie sobą. Śpiewali wciąż. Niwiński, zmęczony nerwowo, spał prawie dobę. Zbudził się rano, z wilczym apetytem zjadł dwie puszki konserw ogrzanych trochę w kipiątku, przypieczętował to pół bochenkiem chleba i wypił cały kociołek herbaty. Potem zrobił sobie odpowiedzialnego papierosa z machorki, usiadł na krawędzi „ciepłuszki” i spuściwszy nogi, przyglądał się światu.
Kraj był tu lekko sfałdowany, bogaty w wodę i roślinność, szmaragdowy łąkami, złoty zbożem, jasny i pogodny szeroką słonecznością. Biła w oczy siła i urodzajność ziemi, nie wysadzającej się na żadne dziwolągi, ale płodnej nadzwyczajnie. Wszystko na niej było jakieś tęgie, zasobne: Zboża wysokie i gęste, szumiące faliście, łąki bujne, cudnie, soczyście zielone, bydło na łąkach smakowicie tłuste, stru-