Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w sztabie było już pełno obszytych amarantami oficerów, ustawionych dokoła jakiegoś bardzo pięknego księdza, prałata, z olbrzymim złotym łańcuchem na szyi. Był też „omdlewający inżynier” z miną omdlewającą tym razem nie na żarty.
Więc — rozmawiano, a raczej „zagajono posiedzenie”.
Ksiądz był — zawieszony narazie przez swe władze, ale ksiądz był — piękny, bardzo wymowny, niesłychanie ambitny i przedstawił się jako naczelnik sztabu. Otaczający go oficerowie robili wrażenie młodych studentów uniwersytetu. Najgłupszego z nich, chorego jakiegoś ślamazarę, mianował ksiądz komendantem „Legji im. Adama Mickiewicza”.
— A ta legja jest? — spytał Niwiński.
— Naturalnie, że jest.
— Gdzie? Bo nie widziałem. W koszarach zastałem wprawdzie jakiegoś oficera, który przedstawił mi się jako komendant koszar, ale zresztą brudno, pusto, ciemno, ani żywej duszy...
— Legjon jest. Nas pan nie widzi?
Ksiądz szeroko powiódł ręką dokoła, wskazując obamarantowane kołki z głupio-uroczystemi minami.
— Ja wiem, że was jest legjon! — roześmiał się wesoło Niwiński — Ale gdzie wojsko?...
— Ludzi mamy zarejestrowanych i gotowych na każde skinienie...
— Dobrze. Więc raczcież na nich skinąć...
Posiedzenie nie dało żadnych rezultatów.
— Cóż to takiego jest, Zygmunt? — pytał Niwiński „omdlewającego inżyniera“, kiedy się znaleźli sami.