Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

musisz. Obóz zlikwiduj za każdą cenę. Napakuj choćby po stu ludzi do ciepłuszki i wywieź.
— Poduszą się!
— Niech się poduszą. Ze sztabem nie baw się w żadne ceremonie.
Niwiński nie mógł już dłużej ustać na nogach i osunął się na ławeczkę.
Doktor Praszil spojrzał na niego a po chwili wahania rzekł:
— Nie siadaj tu.
— Czemu?
— Nie widzisz?
Nie było nic nadzwyczajnego. Zwykła ławeczka, kiedyś może czerwona, teraz spłukana deszczem, ze śladami nie zmytej jeszcze czerwonej farby.
— Cóż takiego?
— Przecie tu wszystko obryzgane krwią.
Niwiński popatrzył uważniej.
Aha. Tak. To ślady krwi. I te kamienie! On myślał, że odłamki cegieł, a to wszystko krew.
— Co się tu stało? — zapytał zdziwiony.
— Powiesiliśmy tu dziś w nocy tego rotmistrza węgierskiego, który dowodził obroną Samary.
Ach, to więc ten dół pod progiem taki głęboki — to grób! Ludzie będą chodzili tędy tam i nazad, nie wiedząc nawet, że pod progiem leżą zwłoki szlachcica węgierskiego, który na czele Łotyszów, marynarzy rosyjskich, „czerwonych wojsk”, Chińczyków i jeńców bronił pod Samarą rządu Trockiego przed najazdem wojsk czeskosłowackich.
— Dziwnieście go wieszali, skoro tu tyle krwi. —