Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tych ja nie chciałbym traktować tak jak Niemców i Węgrów...
— Oczywiście! — zapalił się Niwiński.
— I dla tego zorganizowałem międzynarodową komisję dla spraw jeńców, mającą czuwać nad ewakuacją obozów i propagandą. Członkiem tej komisji jest jeden Rumun, Petrowić i ty. Komisja jest już zatwierdzona, legitymację ci dam...
— Poco mi?
— Bo musisz dziś na noc jeszcze jechać do Syzrania i ewakuować tamtejszy obóz... Dam ci kilku swoich żandarmów, paru Rumunów i Serbów a Polaków weź ile chcesz... Tam jest obóz z siedmiu tysiącami jeńców, a front oddalony ledwie o parę kilometrów i lada chwila może się przerwać...
— O, psiakrew...
— Tak jest. Pszakrew, pszakrew! A my tam mamy tylko jedną słabą „rotę”.
— Poślij Petrowića.
— Już go posłałem w inną stronę a Rumun pojechał do Stawropola likwidować tamtejszy obóz... Musisz jechać ty...
— Nie mogę. Jestem chory.
— Co ci jest?
— Od kilku dni mam cholerynę. Widzisz, że ledwo chodzę.
I istotnie, tak mu się słabo zrobiło, że oglądał się, gdzieby usiąść. W kącie podwórza stała mała drewniana ławeczka.
— Jeszcze i to. Choleryna coraz więcej się rzeszy. Nie pij „kwasów”, to głównie z tego. A za Wołgą już jest cholera. Ale jechać i tak