Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dym razem starannie głęboki dół, wykopany tuż pod progiem jednego budynku.
— Wiadomo ci — ciągnął dalej Praszil — że kozacy są narodem rolniczym, a tu zbliża się lato. Powiadają, że daliby mi parę pułków jazdy, tylko że brak im będzie rąk roboczych. Idzie o to, jak temu brakowi zaradzić. Nie jest to niemożliwe. Rozporządzamy oborami jeńców, których, zwłaszcza cofając się, nie możemy za sobą zostawiać, bo bolszewicy natychmiast tych ludzi uzbrajają i pędzą do boju. Dlatego ja muszę te obozy likwidować.
— Zupełnie słusznie.
— W ten sposób miałbym siły robocze dla kozaków. Dam im wszystkich Węgrów i Niemców. Źle im tam nie będzie, ale — kozacy ich naturalnie ze wszystkiego obedrą. Tymczasem żołnierz potrzebuje: scyzoryka, koca, poduszki, papierośnicy, zapalniczki i mnóstwa rzeczy, których my mu dostarczyć nie możemy, bo ich tu niema... Tak samo buty, płaszcze... Jeniec ma iść do kozaków w pięknych butach a nasz żołnierz ma się bić boso?
— Prawda, ale przecie jakośto —
— A jak Niemcy robią? Obdzierają jeńców do koszuli! Odbierają im wszystko, buty, płaszcze, zegarki... Nie mówmy o pospolitym rabunku pierścionków, pieniędzy i tak dalej, chociaż i to względne... Ale choćby zegarek... Zegarki są w wojsku potrzebne, powinno ich być jak najwięcej... To jest jak broń...
— No, to już twoja rzecz...
— Tylko że, widzisz, w tych obozach są oprócz Węgrów i Niemców, narodowości „ententowe” — Polacy, Serbowie, Chorwaci, Włosi, Rumuni...