Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmiało, spokojnie, nieruchomo, jakby się temi oczami wgryzał. Chodził w białym garniturze sportowym, zawsze czystym, w czarnych pończochach i żółtych trzewikach. Rączki miał drobne, pulchne, chód żywy, mówił cicho.
Niwiński przyszedł przed południem. Doktor Praszil, mimo szalonego upału, czekał na niego na małym dziedzińcu i nie zaprosił go do wnętrza ponurych wprawdzie, lecz chłodem miłym wiejących budynków. Chodząc po podwórzu wykładał:
— Wojska Konstytuanty biją się źle, nie chcą się bić, częściowo nawet poddają się i przepuszczają przez front bolszewików. My musimy iść dalej na Wschód, aby się połączyć z dywizją Syrowego. Czeczek musi wszystkich sił użyć w tym kierunku. Na dwa fronty bić się nie możemy. Dlatego w tych dniach musimy oddać bolszewikom na jakiś czas Syzrań.
— A most?
— Mostu nie. Tylko Syzrań. Może to doda bodźca Samarze do energiczniejszej pracy. Ale ty wiesz, że i tu położenie jest już ciężkie. Rosjanie chcieliby komenderować nami, jak bolszewicy Łotyszami. Wczoraj oficer rosyjski ranił ciężko naszego oficera w przystani. A proletarjat mówi wciąż o powrocie bolszewików i ma dość i nas i swoich. Jednym słabym bataljonem w szachu tego miasta utrzymać nie można. Dlatego potrzebuję bardzo kozaków, których tłum się boi i którzy doskonale się do tej roboty nadają.
— Bardzo ciekawe historje opowiada! — myślał Niwiński, chodząc po podwórzu i omijając za każ-