Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ludzie się mszczą. Moi żandarmi widzieli, co on wyprawiał z naszymi chłopcami w Samarze...
Niwiński, nie ruszając się z zakrwawionej ławki, przymknął oczy.
Słońce! Słońce!
Grzało go dobrotliwie swemi ciepłemi promieniami. I tego żandarma też. I do niedawna owego Węgra także.
Otworzył oczy.
— I poco ludzie tak się męczą? — odezwał się.
Doktor Praszil wzruszył ramionami.
— Co mnie to obchodzi? Ja robię swoje. Nie bój się, mnie nie oszczędzaliby z pewnością. Może koniaku trochę ci dać?
— Daj. Ledwie siedzę.
— Ale pojedziesz de Syzrania?
— Pojadę.
Na drugi dzień wczesnym rankiem znalazł się już w Syzraniu. Wziąwszy ze sobą dwuch żołnierzy udał się przypadkowo znalezioną dorożką do sztabu. Co za cud! Pomimo bardzo wczesnej pory zastał dowodzącego na tym „froncie” jenerała.
— Sytuacja wojenna? — mówił pan jenerał — Właściwie to sytuacji wojennej niema. Główne grupy stoją naprzeciw siebie po obu stronach toru kolejowego... inne próbują flankować... około pięciu wiorst od miasta... Po naszej stronie cztery tysiące ludzi... Dziś dostaniemy jeszcze jeden świeży bataljon... Ba, żeby się chciał bić, to naturalnie, rozumie się... Ewakuować obóz? Wybornie. I tak kłopot mamy z jeńcami, a ani jednego człowieka do pilnowania. I owszem, wszelką pomocą służę... Tylko...