Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale ja się pytam — na jakim froncie?
— Na orenburskim, w oddziale „komunardów” polskich.
Niwiński ze zdumieniem spojrzał na żołnierza. Tak otwarcie nikt się nie przyznawał.
— Wy jesteście bolszewik?
— Nie.
— Więc czemuż służyliście u „komunardów”?
— Ano, powiedzieli, że to będzie polskie wojsko, więc poszedłem.
— A co to „komunardzi”?
— Takie wojsko jest. Oddziały. Nazywają się komunardy.
— Żebyście sobie wiedzieli, że my nie jesteśmy „komunardy”. Żadnych komitetów ani mityngów ani rezolucyj w naszem wojsku niema. Żołnierz ma spełnić rozkaz — za wykroczenie przeciw dyscyplinie kary, jak na wojnie. Częściej kula w łeb — bo więzień niema, a w dzisiejszych czasach żołnierza musi się dobrze w garści trzymać.
— Jak we wojsku! Przecie wiem — w pruskiej piechocie służyłem!
Wprosili się — bodaj na jakiś czas, jako prości żołnierze — Polacy, oficerowie wojsk republiki baszkirskiej, wychowankowie rosyjskiej szkoły junkierskiej. Pomagali, ale na stałe zostać nie chcieli. Przyszło kilku jeńców Alzatczyków, którzy się znów powoływali na wspólne cierpienia Alzacji i Polski i obiecywali jak najwierniejszą służbę, ale nie mieli przekonania do Czechów.
Raz siedział Niwiński na schodkach, przed swą „ciepłuszką”.