Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

witał, jak ze starymi znajomymi, śmiał się, omal nie płakał. Kto z kim się bije, o co, poco, jemu wszystko jedno, on pójdzie ze swoimi, tylko — kokardkę polską mu dać. Na służbę choćby zaraz.
— Czekajcie, stary, musicie się naprzód iść wykąpać, oczyścić! — mitygował go żołnierz — Wszy z was kapią. Chodźcie do rzeki, zaprowadzę was.
Wzięli dla niego czystą bieliznę, mundur, zaprowadzili do Samarki.
To znów, gdzieś koło południa, wszedł do „ciepłuszki” żołnierz — okrągła, młoda gęba roześmiana od ucha do ucha, zęby białe wyszczerzone, oczy ciemne błyszczące radością.
— Tu się bierze do wojska polskiego?
— Tu. Abo co? — zagadnął Niwiński, który odrazu poznał, że z tym ochotnikiem wysilać się nie potrzebuje.
— Abo ja chcę do wojska polskiego.
— A poco?
— Jakto poco? — zdziwił się żołnierz — Przecie dziś takie czasy, że kużden musi iść się bić o swoje.
— Skąd wy jesteście?
— Z Poznańskiego.
— Coście robili w ostatnich czasach?
Było to pytanie niby chytre, mające zbadać stosunek żołnierza do bolszewików.
— Leżałem w szpitalu.
— Chory?
— Nie, ranny byłem.
— Gdzie?
— W rękę.