Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Było to wieczorem — zachód słońca cudowny, złoto-szkarłatny, niebo otchłanno ametystowe, na stacji zamierający ruch wieczorny, figury dziwne, wschodnie, mięszanina języków. Niedaleko siedziała na ziemi grupka Tatarów, o orzechowych, spieczonych słońcem twarzach, dalej sprzedająca kwiaty papierowe Chinka ostatniemi słowy lżyła po rosyjsku włóczące się za nią dzieci, przed jednym z wagonów chudy jak hak, oficer francuski rozmawiał z przecudną, jasnowłosą „siostrzyczką“ angielską, podczas gdy kudłaci kozacy orenburscy wyładowywali coś na wielbłądy, klękające posłusznie przed wozami. Zaś tuż naprzeciw wagonu Niwińskiego, w głębi, na szóstym czy ósmym torze widać było eszelony wojsk „cudzoziemskich”, odsłonięte przez kilka przesuniętych eszelonów czeskich. Pod ciepłuszkami kręcili się żołnierze, drwiący, ironiczni Serbowie z jugosłowiańskiego pułku, z „trikolorą” słowiańską na czapkach, pstre wstążeczki rumuńskie nad cygańskiemi, czarnemi twarzami bataljonu rumuńskiego — a dalej pięć czy sześć wozów, z których wyglądali żołnierze w czapkach z białemi, metalowemi orzełkami, które wycinali sobie przemyślnie z blaszanych puszek konserwowych.
Kiedy tak Niwiński siedział, dumając o najbliższych a wcale nie łatwych zadaniach, przystanął tuż przy nim żołnierz — śliczny młody człowiek z jasną polską twarzą, kasztanowatemi włosami i błękitnemi oczami, widocznie wzruszony czy podrażniony, bo nozdrza mu latały a w oczach świeciły iskry. Był bez czapki i bez „rubaszki”, w koszuli tylko, rozchełstanej na szerokich piersiach i podwiniętej na muskularnych ramionach.