Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Korzystając z zamętu, Niwiński wysunął, się z tłumu i prawie uciekł na wolniejsze miejsce. W tym rozparzonym, gorąco dyszącym tłumie zrobiło mu się naraz niedobrze. Nie znosił zapachu tłumu rosyjskiego, dusił się w smrodzie węgierskim, a oto nagle tu chwycił go za gardło dziwny, charakterystyczny odór czeskiej gromady, gorący, mocny, ostry, podobny do odoru jakiejś dzikiej bestji. Darmo było tłumaczyć sobie, że żołnierze są względnie czyści, kąpią się codzień — przykre wrażenie węchowe pozostawało, nie jako odraza lecz jako poczucie odrębności rasowej.
Czasami doprowadzało to Niwińskiego do rozpaczy, bo zdawało mu się, że wszystko jest na czeski sposób zapowietrzone: stacja, całe miasto, eszelony, lokomotywy, nawet pola. Wyrwać się z tego zapachu nie można było — i nagle Niwiński miał dość i Czechów, i ich uprzejmości dla siebie, i ich pomocy, ich towarzystwa, chleba, machorki, wieprzowej pieczeni z kapustą i knedlami i wiecznie niespokojnej, agresywnej, nawskroś materjalistycznie myślącej inteligencji.
Uciec? Dokąd? Do Moskali? W atmosferę Czechowa albo zarozumiałego, dyletanckiego bolszewizmu prowincjonalnego? Jeszcze gorzej. Do swoich? Jakich swoich? On był żołnierzem, myślał o tem, kiedy padnie Orenburg i Ufa, kiedy eszelony staną we Władywostoku i kiedy wreszcie te wojska wylądują na brzegach Francji. Myślał, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł przywieźć ze sobą kompanię, no, bataljon polski, żołnierzy „orjentacji szturmowej”, ludzi niezłomnych, chłopców śmiałych, myślących po męsku, umiejących dojść