Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do celu, choćby naokoło świata doń iść się miało. A ci „swoi” mówili albo o „niedrażnieniu niedźwiedzia” i „neutralności”, albo prosili o pomoc i protekcję w wyrobieniu pozwolenia na przejazd do bolszewików.
Był cudny, granatowy wieczór czerwcowy, przesycony purpurą niegasnącej łuny słonecznej na zachodzie. Na szafirowem niebie, cichem, otchłanno głębokiem, śniły gwiazdy jasne, wielkie i jakby mokre, podobne do ciężkich, drżących kropli, srebrnym ogniem nabrzmiewających. Gwar w eszelonach zwolna cichł, coraz częściej zgrzytały jękliwie zawory ciepłuszek, na peronie zrobiło się pusto. Sennie włóczyły się między eszelonami placówki, z ciemnych odleglejszych kątów dolatywał chichot dziewek zmięszany z głuchym, jakby niedźwiedzim pomrukiem.
Chodząc samotnie z jednego końca stacji w drugi, Niwiński ujrzał w otwartem oknie restauracji krogulczy profil Curusia. Chorąży siedział sam przy szklance herbaty i w zamyśleniu palił papierosa. Nie widział Niwińskiego. Patrzył przed siebie w pustkę.
— Dobry wieczór, bracie chorąży! — przywitał go Niwiński.
Chorąży ocknął się.
— Dobry wieczór, bracie! — odpowiedział.
— Cóż tak tutaj siedzisz? Odpoczywasz sobie?
— Herbatę piję. W gardle mi zaschło. Przez cały wieczór rozmawiałem w obozie jeńców z naszymi oficerami.
Niwiński machnął ręką.