Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powoli szedł ulicami miasta orszak żałobny. Orkiestry grały, rozstawione na drodze oddziały czeskie prezentowały broń, czasami dolatywał zdaleka śpiew idących na przodzie popów, skrzypiały siodła pochmurnych kawalerzystów serbskich, oficerowie rozmawiali o swych sprawach.
— To wiesz, że w Iwaszczenkowie stoją dwie sotnie kozaków?
— Ale ta ruska „rota“ słaba. Sami oficerowie i studenci. Żołnierze nie mają w nich wiary, nie zgłaszają się. „Białogwardiejcy“ więcej nas skompromitują niż pomogą.
— Możemy się wykaszleć na ich pomoc. Niech oni trzymają garnizon w mieście, bić się potrafimy my.
— A Serbowie już są na służbie. Zaraz po „funusie“ idą na podjazd. Dobre wojsko.
— Ale zbolszewiczałe. Służyć chcą, tylko za nic na świecie nie chcą swoich oficerów. Jeszcze jazda! Piechota na nic.
— Serbowie biją bardzo.
— A właściwie to to jest wojna Czechów z Łotyszami.
— Ej, żeby tak choć jeden pułk ułanów polskich!
— Nawerbujmy sobie Tatarów i zróbmy dziką dywizję. Tu ich dość. Byle im pozwolić „bielić“, pójdą chętnie.
Ktoś szarpnął Niwińskiego za łokieć.
Był to chorąży Curuś. Stosując się do okoliczności, twarz miał żałobnie skupioną, postawę pełną dostojnej powagi, fałdy płaszcza znakomicie zebrane i ułożone, u boku szablę oficerską, na