Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lecz jasnemi zgłoskami stało wypisane słowo: Wyzwolenie.
Niwińskiemu upadło pod nogi kilka kiści bzu.
— Nareszcie! — pomyślał i podniósłszy szybko kwiaty, wdzięcznie i z błogą nadzieją spojrzał w górę.
Śmiała się do niego słodko jakaś stara panna, straszydło obrzydliwe, żółte i zezowate.
Ukłonił się szarmancko, klnąc w duchu sprośnie.
Naprzeciw nich szedł jakiś oddział. Na czele, z olbrzymiem, białem prześcieradłem na długiej żerdzi, kroczył na krzywych a długich nogach wysoki mężczyzna, typowy, prowincjonalny, niemiecki „Herr Professor“, z rudą, nieporządną brodą, z wielkiemi okularami na nosie i z zarozumiałą, doktrynerską twarzą. Za nim twardym krokiem czwórkami maszerowało około stupięćdziesięciu piechurów niemieckich w swych „feldgrau“ mundurach — a całą tę gromadę otaczało kilku konnych „rozwiedczyków“, dumnie wspartych pod bok i wywijających długiemi nabajami oraz paru żołnierzy pieszych. Tłum, jakby naraz czemś rozwścieczony, nawołując się, gwiżdżąc i wyjąc, zleciał się z wszystkich stron. Potrząsając pięściami ludzie przyskakiwali do „pana profesora”, obsypując go wyzwiskami, czerwoni na twarzach, z błyskami wściekłości w oczach.
— Co to za goryl z tą białą flagą? — zdziwił się Niwiński.
— To Maslannikow, przewodniczący sowjetu samarskiego — objaśnił ktoś z tłumu — Poddał się i idzie teraz ze swą pruską gwardją. On