Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ty! — zaczął gorączkowo — Chodź ze mną do miasta. Masz karabin a ja nie mam nic. Zobaczymy, co się tam dzieje!
— Z przyjemnością.
Szli długą ulicą z asfaltowemi chodnikami, lecz wybrukowaną „kociemi łebkami“. Domy były częścią nowoczesne, porządne i nawet okazałe, częścią drewniane, niskie, poczerniałe od starości, z ogrodami na tyłach i ławeczką przed bramą. Budził się ruch radosny, jakby świąteczny. Po dniach trwogi ludzie wychodzili nareszcie na ulicę z miłą świadomością, iż wyszli cało z niebezpieczeństwa. Otwierali okiennice, sklepy, grzali się na słońcu i oddychali świeżem powietrzem, witając życie, jak się wita pogodę po burzy. Małe patrole czeskie pędziły ku stacji wziętych do niewoli „krasnoarmiejców“. Patrzono na nich złem okiem, wygrażano im pięściami, gwizdano. Padały groźne słowa w stronę żydów. Jakiś kosooki obywatel przystąpił do Ryszana i wręcz go spytał, czy teraz wolno już rżnąć „jewrejew“, zaś usłyszawszy odpowiedź odmowną, wielce się tem zasmucił. Jak zwykle w czas przewrotu, uganiały ulicami samochody, tym razem pełne „es-erów“, rozpromienionych i dumnych, iż wreszcie i ich godzina nadeszła. Prawie w pojedynkę chodzili ulicami żołnierze czescy, lecz choć gdzieniegdzie jeszcze słychać było strzały, czuło się, iż tym żołnierzom nic już nie grozi. Mówcy, perorujący na improwizowanych mityngach ulicznych, nie tylko nie milkli na ich widok, ale przyzywali ich i powoływali się na nich. Na każdej twarzy niewidzialnemi