Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mówię: ananasy, kawior, krem-brjulej[1] ale łyżka gorącej wody i trochę ścierwa? — Mówię mu: — Nie moja rzecz, ja w bufecie zarządzającemu za to zapłaciłem, też żyć muszę! — A on: — A ty zarządzającego w mordę i żyj sobie na sławę! — Wot tie na! Jej Bohu, nawet szklanki kradli, tak że „czaj“ musieliśmy podawać w blaszankach z konserw.
Kilkunastu rozpromienionych żołnierzy czeskich kręciło się wśród tego podnieconego mrowia ludzkiego.
— Co się dzieje w mieście? — spytał Ryszan jednego z nich.
—„Bieli“ się, bracie praporszcziku! — odpowiedział z radością żołnierz — Sowiet jeszcze się broni, ale to już się kończy.
— Nie za mało nas?
— Za mało. Dobrze zorganizowany pierwszy lepszy „Związek Ogrodników“ mógłby nas wystrzelać jak kaczki. „Kluci“ chodzą ulicami w pojedynkę a tu ogrody wszędzie... Ale „krasnoarmiejcy“ uciekli a bolszewicy tak dokuczyli ludziom, że ich nikt nie broni. Szczęśliwi, że się to skończyło. „Kluci“ tam już ich resztki wyłapują. A na komisarzy to miasto aż zębami zgrzyta. Dwuch komisarzy na kawałki rozdarto. Sam widziałem. Nie można było obronić. W mgnieniu oka na strzępy ich roznieśli.
Splunął z obrzydzeniem przez zęby.
— Jak to ta swolocz tak umie...

Ryszan zwrócił się do Niwińskiego

  1. Créme brulée.