Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i robactwie. Tak tu te dziwne stworzenia leżały, podobne tłumokom w spódnicach lub czerwonych „rubachach”, potrącane butami przechodniów a nierzadko i oplute przez kogoś bardziej pierwotnych obyczajów.
Ale nie wszyscy byli tak obojętni. Wielu promieniało i zbliżając się z ufnością do żołnierzy czeskich, witało ich radośnie, skarżąc się na doznane od bolszewików krzywdy. Młodzi ludzie, niedawni żołnierze, z zazdrosnem uznaniem porównywali dbałych o swój wygląd i dobrze uzbrojonych Czechów z obdartymi i zdziczałymi „krasnoarmiejcami“ i ich bandyckiemi manierami. Drobni mieszczanie, mali kupcy, urzędnicy, wprost dziękowali, pokornie i serdecznie, jak tylko Rosjanie dziękować umieją. Twarze były ożywione, oczy się śmiały, a nawet głośny śmiech tu i owdzie słyszeć się dawał. Bufetowi w sali jadalnej zdawali się tylko czekać skinienia, szczęśliwi, że z „idiejnych towariszczej“ będą mogli po staremu stać się tem, czem byli, to jest, ludźmi za pomocą obsługiwania drugich zarabiającymi na życie. Wzniosłe obsługiwanie dla idei stanęło im snać kością w gardle.
— Lepiej obsługiwać „burżuja“, który przywykł do jedzenia nożem i widelcem, niż „towariszcza“, który nie zapłaci a jeszcze talerz ukradnie — mówił jeden z nich do Ryszana, opowiadając mu o nieznośnych stosunkach. — Tu taki był: Zjadł obiad, przychodzi do płacenia a on do mnie: To ty, towarzyszu, za tę łyżkę zupy i ten kawałek padliny pieniędzy ode mnie chcesz? — powiada. — Ja — powiada — też człowiek, zjeść muszę. Nie