Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tutejszy, a tak się nad ludnością znęcał, jakby się mścił!
Niwiński uśmiechnął się.
Rozumie się, że ten „Herr Professor“ się mścił. Tępa małość ludzka, pozbawiona wszelkiego talentu i miłości a jadowita brzydotą, sycona goryczą bezsennych, zawistnych nocy, mściła się na życiu za swą nicość i skorzystawszy z chwili, gdy wreszcie mogła zmusić drugich do milczenia, zbrodniami, kretynią złością i rafinowaną przewrotnością krzyczała na cały świat: — Jestem! Jestem! Musicie mnie uznać, musicie mnie dostrzec nareszcie i pokłonić się. Biję — więc jestem!
— Tak tedy koniec! — westchnął z ulgą Ryszan — Samara padła!
Tu zwrócił się do Niwińskiego.
— A teraz, Niwiński, na ramię broń i marsz! Pójdziemy na szaszłyk.
— Na szaszłyk? — zastanowił się Niwiński — Dziś będzie jeszcze bardzo drogi.
— Widzisz, ty jeszcze nie umiesz po naszemu żyć, z entuzjazmem! — wytknął mu Ryszan — Powinieneś mi odpowiedzieć tak: — Na szaszłyk? S udowolstwiem! Idziemy na szaszłyk. Jeśli będzie dobry, zjemy po dwie porcje, a jeśli będzie drogi — zapłacisz go ty! Chodźmy!