Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wybornie! Wybornie! Jen do toho! — wołali żołnierze, ujrzawszy działo.
Artylerzyści zatoczyli je zręcznie i lekko.
— Granaty dawać, granaty!
Jeden za drugim, szli żołnierze z granatami.
I oto ujrzał Niwiński wysokiego chłopca, prostego jak trzcina, w hełmie, ubranym suto bzem i konwalją, z lśniącemi granatami za pasem. Żołnierz ten niósł w każdej ręce po jednym długim granacie, opartym o ramię. Zgrabny, w zielonej „rubaszce”, którą mięśnie jego zdawały się rozpierać, szedł, ważąc i kołysząc na dłoniach granaty, niby dwa olbrzymie złote owoce, a jego młoda, ciemna twarz z białemi zębami i oczami fioletowemi jak bez u jego hełmu, śmiała się wesoło, prawie szczęśliwie.
Artylerzyści przypadli za tarczą, pomajstrowali przy armacie i gruchnęli. Dźwięcznie jęcząc posypało się szkło z okien starych domków rybackich, niby łzy ze starczych oczu.
— Sławno! — pochwalił ktoś z tłumu. — Kakoj gołos!
Żołnierze w skupieniu przyglądali się pracy artylerzystów.
— Siadajmy na pancerkę, pojedziemy na dworzec! — zaproponował Ryszan Niwińskiemu.
Skoczyli na platformę. Ledwo pociąg ruszył, zjawił się konny „rozwiedczyk“.
— Przed wami samochód pancerny z karabinami maszynowemi! — krzyczał, szarpiąc uzdą wyrywającego się konia.
— O, sakra! — zdziwił się Ryszan.