Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pociąg był w ruchu. Znajdujący się na platformie trzej artylerzyści byli zupełnie zajęci sobą i — zdawało się — nie przywiązywali żadnego znaczenia do groźnej wieści.
Platforma chroniona była przez grube oszalowanie ziemne, ujęte w belki. Za tem oszalowaniem usiadł przezornie Niwiński ze swym przyjacielem.
— Dierżat’ orudje prjamo-pa-puti! — rozległa się śpiewna komenda oficera.
— Nasi chłopcy świetnie strzelają! — zapewniał Ryszan Niwińskiego.
— Przyznam ci się, że chętnie liczę na to! — odpowiedział Niwiński szczerze.
Artylerzyści zaczęli się kręcić koło działa. Jeden z nich okazywał dziwne niezadowolenie.
— Gzież ja to mam? — pytał zgryźliwie.
— Rzuciłeś do tej skrzynki w kącie! — rzekł drugi.
— Ale — „houby“, człowiecze! Miałem to w kieszeni!
— Nie gadaj, sam przecie widziałem!
— Gdzie ja to mam? — drapał się w głowę żołnierz, stojąc na środku platformy i rozglądając się dokoła.
Wzruszył ramionami i schyliwszy się, odgiął cholewę ogromnego buta.
— Może schowałem do buta? — przypominał sobie i, wsunąwszy rękę w cholewę, szukał jak we worku.
— Co zgubiłeś, bracie? — spytał go Ryszan.
— Klucz od działa gdzieś mi się zapodział! — burknął żołnierz niechętnie.