Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

domostwa, ozdobione nieraz piękną rzeźbą w drzewie, z okiennicami pomalowanemi jaskrawo, przeważnie jednak szare lub czarne i nędzne. Między temi domami a plantem kolejowym był niebrukowany, podmiejski plac, poryty teraz dołkami strzeleckiemi, w których walały się zwłoki niedawnych obrońców miasta i mostu. Z placu widać było sięgającą głęboko w miasto długą i równą ulicę, a w niej wysoki, biały dom kamienny z wielkiemi oknami i okrągłemi mansardami. Z tego-to domu padały strzały.
Strzelcy zajęli pozycję na placu. „Bagani“ czyli „cywile“, przekonani, że, ponieważ udziału w walce nie robią, żadna kula ich trafić nie śmie, ciekawie okrążyli z obu stron żołnierzy. Nie komenderowani do tej akcji żołnierze czescy odpędzali ich wprawdzie, przestrzegając przed możliwym wypadkiem, sami jednak, jako oswojeni z niebezpieczeństwem fachowcy, postawali sobie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, zgoła jak sportowa „jury” przy konkursie strzelania.
Ale okienka w mansardzie domu były małe cel niewyraźny, rezultat strzelaniny wątpliwy lub też niepożądany — w postaci trupa któregoś z przechodniów, wałęsających się już po całej ulicy.
Ktoś miał lepszy pomysł.
— Na bok! Na bok! — wołano.
Żołnierze wlekli biegiem trzycalową armatę. Mała, z wąskim, jadowicie naprzód wysuniętym ryjem, biegła lekko, podskakując na nierównościach gruntu, jakby sama śpieszyła za żołnierzami, ciesząc się, że jej na coś potrzebują.