Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Marzyć nawet nie śmiem o tem, jak piękną i jak słodką ona będzie...
Więc jakże... jakże ja mógłbym dziś kochać!
Jakże mi wydać duszę swą cieniom, które nie znają ni drogi do niej ni hasła? I czyż świat ten nie jest ogrojcem cieniów, jak długo moja prawda leży przywalona kamieniem grobowym? Widziadło senne, majaczące wśród fal przemijania, jakiemże prawem wyciągasz ku mnie ręce z poświaty księżycowej uwite? Pieśni roztęskniona, zali jesteś czemś więcej od westchnienia?
— Zaczem obiżajesz? — przerwał mu bólem i urazą nabrzmiały głos Niny.
Wzdrygnął się i spojrzał jej w twarz.
Wielkie jej jasne oczy lśniły łzami.
— Ninoczka!
Wzruszyła ramionami.
— Ostaw! Razwie ja nie panimaju! — łamała się z płaczem. — A tolko... Niet, małczi, niczewo uż nie nada, małczi-że!
I odwróciwszy się od niego, z pod zmarszczonych brwi patrzyła w księżyc, wędrujący wysoko nad miastem.
Ryszan chciał jeszcze coś mówić, lecz brakło mu sił i odwagi. Zakłopotany i milczący opuścił ręce w wodę, ruszając niemi, jakby je płukał.
Rzeka znosiła ich łódź, a za łodzią ciągnęły się wymykające się z pod rąk Ryszana srebrne zygzaki i kręgi, niby obcem pismem słowa pisane na wodzie...