Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeśli ulica, którą idzie, naraz zamieni się w wąwóz skalny, jeśli góry, wśród których błądzi, nagle zamienią się w śpiewające pałace, śmiejące się oświetlonemi oknami — nie zdziwi się wygnaniec, nie ucieszy, nie zlęknie, albowiem wszystko to są tylko cienie cieniów i ich sny pierzchliwie.
Zawtórował mu jęk jakiś głuchy, ale żołnierz zapatrzony w głąb swej duszy, nie zauważył go i śnił dalej na jawie:
— Widziałem ponure, smętne stepy Azji — lecz zaiste, dziś już nie wiem, czy żółte ich piaski i krwawo-sine skały widziałem na jawie, czy też we śnie tylko. Karawany wielbłądów, falujące obładowanemi garbami, szły czarne w purpurowy krąg zachodzącego słońca — ale nic mi one nie niosły i nic mi nie wzięły. Czy mnie bolało co? Nie pomnę bólu... Zapewne, że musiało coś boleć, inaczej-bym nie żył — ale ja — nie pamiętam. Widziałem na podwórzu „khanu,“ wśród psów bijących się o kości, nieruchomo siedzących mułłów w zielonych turbanach nad partją szachów, ciągnącą się od wschodu do zachodu słońca — ale nie przysiągłbym, czy to nie przyśnili mi się dwaj moi znajomi w tych fantastycznych ubiorach... Przez lata całe — cień smutny — chodziłem i błądziłem wśród cieniów, żyjąc jedynie tęskniącą wolą, która mnie wiedzie do raju mej duszy, do ziemi mojej... Tam jest życie moje i tam jest ognisko miłości mojej... Obsypana kwieciem jabłonka mej ojczyzny jest dla mnie piękniejsza od wszystkich cudów świata. Kochać — chcę, pragnę, muszę kochać, ale oblubienicę może mi dać tylko moja ojczyzna.
Gwałtownym ruchem zakrył twarz dłońmi.