Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnieprowych i uroczysta muzyka dzwonów cerkiewnych, śpiewających na kopułach jasnych i migotliwych, jak gdyby je z fal dźwiękowych zbudowano. Jakżebym ja mógł nie kochać ciebie, o ty, siostro mej walki, marząca wiecznie o wolności?
Lecz pomyśl ty, która na duszę swoją jak na motek nawijasz cały świat niby złotą nić śpiewną, iż tam daleko, za ogniami i dymami wojny, ma się urodzić wolna ojczyzna moja! Ona umarła dawno i pędziła straszne życie upiorów, błąkających się pokutniczo wśród grobów. Widziałem ją zasnutą całunem, ze znamionami śmierci na czole, z pająkiem gnieżdżącym się w zapadłych oczodołach — i taką pokrzywdzoną i zamordowaną ukochałem nad wszystko w świecie. Jej oddałem siebie, swą młodość. Ja cały jestem w niej i wszystko, czem była bogata dusza moja — jest w niej. A dziś już rumieniec występuje na jej lica, oczy otwierają się i świecą życiem, ręce pulsują krwią, pierś dyszy tchnieniem... Jeszcze ona leży powalona na swem łożu, lecz wstanie... Wschód słońca bliski, rakiety jego czerwone lada chwila strzelą na horyzoncie... Jakżeż ja mogę? Żali ja wiem, co Zmartwychwstała każe mi kochać? A jej wola musi być święta...
Opuścił głowę na piersi, zamknął oczy i przesłonił je dłonią.
Ręka jego, zanurzona w wodzie, była mokra i posrebrzyła jego twarz, jak łzami.
— Stopa wygnańca, aczkolwiek uginającego się pod brzemieniem bólu, jest lekka i nie pozostawia śladów nawet na mokrym piasku! — wykrzyknął! — Marzenie i tęsknota jedynym lądem jego, on zaś sam, żyjąc wśród obcych, jeno widmem bezcielesnem...