Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cie, czyż mógłby zdać się tak na łaskę i niełaskę przygody, drwiącej z wszelkiego zdrowego sensu, czyż mógłby do spółki z podstępną kochanką oszukiwać jej rodziców, wkradać się w ich dom, wogóle — wierzyć zaklęciom, pocałunkom, swemu szczęściu i swej miłości? Gdyby chciał swój stosunek z Niną zmierzyć jej lub swoją rzeczywistością, czyż czar jego nie prysnąłby mu w oczy gryzącą mydliną kłamstwa? Cóż jest bardziej rzeczywistem — powszedniość dnia czy też jego marzenie o szczęściu? Wzruszając ramionami myślał nieraz o całej tej swej przygodzie miłosnej jak o komedji, której ludzie wierzą dlatego, iż jest pisana pięknym wierszem, deklamowanym przez znakomitych aktorów — a przecie czuł, że jeśli nawet jest aktorem, nie kłamie ani swego pożądania, ani radości, ani spokoju, jakiego doznaje przy boku tej cudnej dziewczyny, którą — kto wie — wolałby może mieć siostrą niż kochanką.
Fale mknęły szybko jedna za drugą, ta ciemnozielona, ta szafirem połyskująca, tamta skrząca głębokim fioletem przetkanym srebrem, ta znów jak gdyby ułana z granatu zmieszanego ze szmaragdem. Mknęły szybko, szepcąc coś cicho — i zdawało się, że myśl płynie po moście z pawich piór utkanym. W jednej chwili dusza żołnierza spłynęła w jakąś mgłę nieodgadnioną, w której znikło wszystko, aby wskrzesnąć w innym, dziwnie słodkim szumie. Co to szumi? Woda przelewa się srebrno-złota przez kamienie, migotliwym, dźwięcznym pancerzem je pokrywając, i gra, huczy, śpiewa, szumi... Kto to? Co to? Szumi jak pod królewskiemi młynami, szumi jak na rzece świętej, siedmiu białemi mostami jak klamrami spiętej, upstrzonej szmaragdami wysp zielo-