Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych, dzwoniących złotą muzyką na sławę starym murom iskrzącym brylantowemi oknami, na sławę tym dwom wieżom białym, do dwuch mniszek cichych podobnym, na sławę królewskiemu majestatowi katedry...
— Bieregiś! — ozwał się głos i łódka jakaś, prawie otarłszy się o łódź Ryszana, pomknęła z wodą.
Oficer podniósł głowę, przez chwilę rozglądał się, jak ze snu zbudzony, aż wreszcie westchnął i uważnie już wiosłował dalej.


Stała przed nim gibka, młoda, smukła, z temi swemi oczyma lśniącemi jak dwa modre słońca. Była w ukraińskim stroju ludowym, świecąca jak tęcza żywemi kolorami, ze sznurami korali i bursztynów na szyi. Wiatr szeleścił pękami wplecionych w warkocz różnobarwnych wstążek jedwabnych i omotywał niemi jej głowę tak, że błękitne jej oczy patrzyły chwilami jakby przez mgłę wielobarwną. To znów z pod wstążek widać było tylko usta czerwone, zmysłowe, łakome, rozchylone. I rzekłbyś wówczas, że to wstyd zapamiętania tęczą przesłaniał jej twarz.
Rozmawiali w małym ogródku, otoczonym gęstym, wonnym, zielonym żywopłotem. Ogródek nie był porządnie utrzymany, ale przecie wśród ciemnozielonych trawników rosło kilka krzaków różanych, a otoczona kilku liljami, piwonja świeciła wielkiemi, czerwonemi kwiatami. Domek — licho zbudowana „dacza“ podmiejska — skryty był wśród drzew, których gałęzie przesłaniały okna.
Panowała tu dziwna cisza, cisza jakaś mała, cisza obojętności życiowej i pustki uporządkowanej, bez-