Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przed Szydłowskim. — Samo istnienie tego zlepku jest niesprawiedliwością i nieustającą krzywdą. Mówi się o Rosji, że bagnetami i żandarmerją stała! To właśnie Austrja jest żołdackiem państwem, tak żołdackiem i policyjnem, jak żadne inne na świecie! Ten potwór ma poprostu djabelskie szczęście! Głupie narody same lezą mu w paszczę. Dobrowolnie wleźli w nią Czesi, nas niektórzy już ciągną jak i przed wiekami ciągnęli, a teraz i Moskale się pchają...
— Żeby tylko te narody tej paszczy nie rozsadziły, mój panie! — odpowiedział z uśmiechem Szydłowski. — Cały świat trąbi wciąż o rozumie niemieckim. Znam Niemców i w rozum ich nigdy wierzyłem i — jak się pokazało — miałem słuszność. Żeby jednak byli zdolni do popełnienia tak kapitalnego głupstwa, jak wkroczenie na Ukrainę, tego nigdy nie przypuszczałem. To ich zgubi.
— Ja tu na nich czekać nie będę! — uderzył pięścią w stół Niwiński. — Nie poto przed laty uciekałem z legji, aby mnie potem za uszy z Rosji wyciągano. A kto wie, a może przecie po tej stronie da się jeszcze co zrobić. Zaś jeśli nie — to do Francji.
— Którędy?
— Choćby piechotą przez Chiny — wszystko jedno! Francuzi broni nie złożą, bić się będą do ostatniego. Tam jest nadzieja zwycięstwa!
— A żona i dziecko?
Zasępił się Niwiński.
— Tak. To straszne. Istotnie — niema wyjścia. Beze mnie zginą. Chociaż — mój panie, co ja im pomogę, jeśli mnie Austrjacy powieszą, wsadzą do dziury lub poślą na włoski front? Na to, żeby się ukrywać — nie mam pieniędzy, muszę zarabiać.