Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wolucja nie da nam nic prócz strasznego cierpienia i prześladowania... A potem znowu wszystko zamrze...
— Dlaczego tak czarno patrzysz na rzeczy?
— Bo patrzyłem w oczy tym ludziom, którzy przechodzili koło mnie i widziałem: To były oczy, pełne nienawiści. Gdy tylko zetknęły się z mojemi, odwracały się lub gasły, jakby błyskiem najmniejszym nie chcąc się zdradzić... Były to oczy zimne, złe, pogardliwe i wrogie nieskończenie...
— Sądzisz, że poznawano w tobie Polaka i dlatego?
— O nie, jeszcze nie! Poznawano we mnie — inteligenta, a to wystarcza. A kiedy tu rozpłomieni się ta nienawiść, to pocieknie takie morze krwi, że wszystko w niem utonie. Walka klasowa? Mirosławie, posłuchaj mnie, to jest absolutne zdziczenie.
— Jak wszelka walka!
— Nieprawda! Lepsze, to znaczy, dzielniejsze jednostki z proletarjatu zawsze się wybijają. Oczywiście, dużo słabszych ginie, ale tak zawsze było we wszystkich klasach. Te lepsze, dzielniejsze jednostki nigdy nie miały skłonności do bandytyzmu — i dlatego wybijały się. Inteligencji zarzuca się zwyrodnienie — w proletarjacie go niema, co? Proletarjat jest zdrowy, co? Degeneracja, prostytucja, pijaństwo, perwersje wszelkie, morderstwo, kazirodztwo — no, Mirosław, przecie i ty jesteś z inteligencji, powiedzże, dużoś tego w swem otoczeniu widział? Widział-żeś kiedy, aby dziesięciu hrabiów czy doktorów zgwałciło stadowo którą hrabinę lub doktorową? Ale że szesnastu parobków lub koźlarzy zgwałciło jakąś tam biedną, równą sobie służącą, toś słyszał! Nie! Widziałeś gdzie kiedy bezpieczną w nocy dzielnicę fabryczną?