Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z carskich jeszcze czasów, zielone, biało szamerowane, nie wyglądali zbyt wspaniale. Konie ich zaniedbane prezentowały się marnie, a kiedy poskoczyli naprzód galopem, jeden koń zgubił podkowę.
— Dawniej oficer wizytował szwadron — objaśniał Ryszan. — Dziś niema oficerów, i konie podkowy gubią. Wyobraź sobie, w jakim stanie muszą być karabiny nieczyszczone, zardzewiałe...
Szły oddziały robotników, oddziały ukraińskich do niedawna pułków. Komisarz Piatakow — cudem odnaleziony — w popielatym paltocie i kapeluszu, z rewolucyjnym szykiem przewiesiwszy karabin przez plecy, uganiał na koniu, aranżując pochód.
Otoczone ruchomym szpalerem trzymających się za ręce ludzi, pokazały się trójkątne, czarne sylwety trumien, po cztery ułożonych na rozwalniach. Były to proste trumny, pomalowane na czarno. Z pod wiek wystawały frendzle ozdobnie wyciętego zwykłego, niebieskiego papieru, którym brzegi trumien przybrano. Za wozami szły rodziny wiezionych.
— Patrz, jak promienie słońca łamią się w tych trumnach — mówił do Niwińskiego Ryszan. — Blask od nich idzie, glorja nad niemi przez powietrze płynie...
— Cześć wszystkim umarłym! — odpowiedział Niwiński. — Ale przyjrzyj się żywym. Widzisz — tu żołnierz prosty, kwadratowy, posiniały od zimna, trzyma za rękę szwaczkę wątłą, drobną i drżącą z chłodu w swej sukienczynie, a tu chłop stary, poważny, z siwą brodą i napół przymkniętemi oczami, zamyślony, za nim elegancki subjekt sklepowy ze złoconemi zębami, tuż znów wyrostek, prawdopodobnie handlujący papierosami, z chudą szyją, owiniętą sza-