Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lem, a tu praczka... Gdybym miał komponować fryz na jaki dom ludowy, skomponowałbym go z tych twarzy i tych ludzi, jak się trzymają za ręce...
Ryszan spojrzał na Niwińskiego z pewnem zdziwieniem.
— Słuchaj, ty nie masz złości do tych ludzi?
— Ja? Dlaczego?
— Wkońcu — jesteś szlachcic!
— A ty jesteś głupi! — roześmiał się serdecznie Niwiński. — Kościuszko też był szlachcicem. Co znów za szlachectwo jakieś! Antyk — rozumiesz? Nie, ja niczyjej krzywdy nie chcę, pragnę szczęścia dla wszystkich i rozumiem, że każdy ma prawo do życia... Tylko, że ci, którzy są u władzy, nigdy tego prawa nie chcą przyznać tym, którzy władzy nie mają. Patrz! Za carskich czasów ja tu pisać nie mogłem, za bolszewickich też mi nie wolno... Tamci prześladowali i ci prześladują... jeszcze gorzej...
— Stop! Stop! — zaczęto wołać w pochodzie.
— Masz nowy język — język fabryczny. Znudziła im się mowa ojców, niepotrzebne im „stoj,“ wolą „stop.“ Widzisz? Słowo jak słowo, każde może być dobre, czy istotnie jednak tak wiele zależy na słowach? Przyjdą nowe formuły na szczęśliwość ludzką, ale szczęścia nie dadzą, jak go i stare nie dały...
Umilkli, bo właśnie nadciągała orkiestra, za nią tłum ludu, śpiewającego rzewną, poważną pieśń za umarłych.
Wszystko było proletarjackie, twarze muzykantów, twarze ludzi idących w orszaku, twarze tych, którzy szli za trumną, same trumny liche i przystrojone bibułką, jaką kucharki wylepiają kuferki, samo