Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tropol.“ Z niego tedy „odkomenderowano” gości do „Pragi”.
Po dwuch dniach spania na gołej ziemi pod piecem w suterenie, Niwińskim udało się wrócić do hotelu. Więc Helenka wzięła dziecko na rękę, zaś jej mąż pchał przed sobą dziecinny wózeczek z rzeczami.
Był, biedak, zrozpaczony. Zmordowany i sponiewierany przejściami, z wielką trwogą patrzył w przyszłość. Pieniędzy, jakie tu i ówdzie jeszcze mu się należały, wydostać nie mógł, bo wszystkie banki były zamknięte. W ten sposób osaczono kapitały burżuazji, a równocześnie masom wypłacano wielkie sumy. Wzrastała drożyzna. Żołnierz i robotnik, mając pieniądze, mógł się zaopatrzyć we wszystko — burżuazja głodowała, albo też zaczynała się wyprzedawać. Bez pieniędzy Niwiński nie mógł rozpocząć żadnego interesu. Kredyt nie istniał.
Zaniedbany, nieogolony, biegał po sklepach, skupując krupy i kaszę. Nie było zupełnie chleba — a żona musiała przecie coś jeść. Karmiła. On sam jadał na śniadanie surową kapustę, ale żonie musiał dać coś posilniejszego. Z głuchą nienawiścią i zazdrością patrzył na pucułowatych, rumianych żołnierzy, niosących pod pachami po parę wielkich bochnów białego chleba.
— A czy nie pamiętasz oczu nienawistnych i zazdrosnych, wpatrzonych w piękne lukrowane ciastka, leżące przed tobą w cukierni?
O, ten głos, wiecznie coś wypominający!
— Czy do mnie należało rozdawnictwo dóbr ziemskich? — bronił się Niwiński.