Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kowane, a żonę, prasującą bluzki. Nie było sposobu. Niedoświadczona, młoda, naiwna kobieta zupełnie nie zdawała sobie sprawy z warunków, w jakich żyje.
Goście wyprowadzali się. Oczywiście wszyscy płacili niebiesko-pomarańczowemi „oberwańcami,“ twierdząc, że innych pieniędzy nie mają. Zarządzającemu hotelem było już wszystko jedno, czy kto płaci i czy wogóle płaci, ale tu znów zabrał głos ów przedstawiciel służby w sweaterze i z rozdziałem na głowie.
— Wy nie macie prawa dyktować mi, co ja mam robić! — wykrzykiwał dyrektor. — Wy tu nie macie nic do gadania.
— Owszem, teraz my tu mamy do gadania — z wyniosłą, zimną pogardą odpowiedział lokaj. — Pan stąd idzie, a my tu zostajemy. Czy goście płacą za hotel, to nam jest obojętne, ale dziesięć procent służbie zapłacić muszą. Proszę mi pokazać książki.
I służący z całą bezwzględnością skrupulatnie kontrolował rachunki.
Mało tego. W westybulu stali „krasnogwardiejcy,“ którzy dokładnie, bezwzględnie, złośliwie rewidowali kuferki gości. Niektórzy wstydzili się tego i puszczali gości po powierzchownej rewizji, ale dowódca ich miał na nich oko i zatrzymywał wówczas rzeczy i rewidował po swojemu, cynicznie wywlekając kobietom brudne kawałki bielizny i wyśmiewając się z nich.
— Tak — to — przypomina sobie Niwiński — kiedyś rewidowano kuferki wydalonym służącym.
Wszystko działo się naodwrót. Wyrzucano z hotelu gości, zato służbie pozwolono pozostać.
W ostatniej chwili jednak pokazało się, iż władzom bolszewickim więcej spodobał się hotel „Me-