Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

postawiono na cokole, że w nim uczczono cnotę i coś, czego Akakij Akakijewicz nie zna i nie rozumie, lecz kocha go za to wszystko, jak i za to, że on w jego oczach tu wyrósł, na tym jego placu, przed jego ławką.
Tak mijają lata, szare, ciężkie, niezmienne. Aż naraz — płomień wybucha z serc ludzkich. Z trzaskiem wali się cały stary gmach życia, a ludzie nie tylko nie ratują, lecz śpieszą z siekierami i pochodniami, podpalają, tną i rąbią spróchniałe belki i cieszą się, radują. Wali się gmach, chmury pyłu wzbijają się w powietrze, otwierają się niebu i światu czarne lochy — i na plac ten śpieszą tłumy, długie szeregi, okraszone metalowemi trąbami orkiestr, okraszone płomieniami męczeńskich czerwonych sztandarów, huczące wielkim, natchnionym hymnem, wyciągające dłonie do słońca i... Akakij Akakijewicz z niewypowiedzianem przerażeniem spostrzega, iż tłumy te jego śpiżowemu bohaterowi jak psu wściekłemu zarzucają na szyję sznury i — zachęcając się okrzykami, tak, jak to czyniły ongiś, gdy przy dźwiękach muzyki windowano posąg na cokół, ściągają go teraz z niego, aż kolos zachwiał się i z głuchym jękiem padł na ziemię. Cóż nasz Akakij Akakijewicz na to?
Oczywiście, płakał rzewnemi łzami.
Rozumie się, że przez parę dni nie było go wieczorem na zwykłem miejscu — ale po jakimś czasie przyszedł i zobaczył zdemolowany pomnik takim, jakim dziś widzimy go my — obrosłym granitowemi postaciami żołnierzy, ludzi żywych, bez strachu zasiadających obok śpiżowych, czy granitowych figur alegorycznych, zdobiących piedestał posągu. Czło-