Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

państwo do rozporządzenia mój pokój... Jest łóżko, na którem pani może spać, i duża, długa skrzynia, na której może spać pan...
— A gdzież pan będzie spał?
Wszystko jedno. Znajdę miejsce. Choćby na płaszczu w przedpokoju. Niech pan nie robi ceremonji, niech pan nie krępuje się głupstwami, to nie jest odpowiednia chwila. O życie idzie. Ja mogę spać na ziemi. Na tem nic nie zależy. Mnie to zupełnie wszystko jedno.
Niwiński zmieszał się.
Ale skądże ja... Nie, bo pan nie rozumie... Ja już dawno o tem myślałem, wielu znajomych prosiłem, aby bodaj żonę z dzieckiem na ten czas przyjęli... Nikt nie znalazł miejsca... A pan przychodzi i oddaje mi pan jedyny pokój, jakim pan rozporządza...
Ależ pomyślcie sobie, panie Niwiński, że ja poprostu ten wasz kłopot odgadłem. Boże mój! Przecież jestem inteligentnym człowiekiem!
— Dziękuję wam! — rzekł poprostu Niwiński, podając mu rękę. — Jeśli zajdzie potrzeba, skorzystam z waszej propozycji.
— A nie krępujcie się. Pokój gotów jest każdej chwili.
Kiedy, ujęty dobrym postępkiem obcego człowieka, przyszedł do domu, lampa paliła się, ale żona drzemała. Czując potrzebę podzielenia się z kimś swem wzruszeniem, Niwiński pochylił się nad kołyską. Córuchna nie spała. Leżała cicho, a spojrzawszy nań swemi ufnemi, poczciwemi oczętami, uśmiechnęła się do ojca, jako do najweselszej, zawsze ją bawiącej figury.