Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rewolucyjne miasto, że choć głód nie na żarty już dokuczał, nie znalazł się nikt, ktoby śmiał sięgnąć choćby po jeden bochenek. Na pustych ulicach milicji nie było, zaś wózek, pełen skarbów nieocenionych, pełen chleba, był pod opieką dwuch małych chłopców.
Wyrwawszy swój bochenek chleba, Niwiński wrócił do hotelu. Tam mieszkańcy hotelu na wieść o grożącem bombardowaniu miasta, z wielkiem zainteresowaniem oglądali leżące w suterenach sale bilardowe.
Prócz tego jednak czekał na niego jeszcze ktoś, zupełnie niespodziewany. Był to niejaki Lewitner, oficer czeski, żyd.
O tym Lewitnerze, którego często w kawiarni widywał, zdarzało się Niwińskiemu słyszeć różne, niebardzo pochlebne rzeczy: że jest szpiegiem, że, jako oficer, zajmuje się handlem, że sprzedaje wino, kradzione z piwnic cesarskich, co wszystko, ostatecznie, mogło być prawdą. Tenże człowiek przyszedł teraz do Niwińskiego i zrobił mu taką propozycję:
— Hotel „Praga” nie jest bezpiecznem pomieszczeniem dla wielu przyczyn, a przedewszystkiem dla wielkiej wysokości gmachu, który znakomicie może służyć za „pricieł.” Państwo mieszkacie dość wysoko, huk tam musi być straszny, nieprzyjemnie, zwłaszcza dla pani, którą to z pewnością bardzo denerwuje. Ja mam pokój „opancerzony,” od podwórza dość ciasnego, a bardzo wysokiemi murami okolonego, na pierwszem piętrze, tuż naprzeciw „Pragi.” Ma się rozpocząć obstrzał miasta z sześciocalowych dział... To już dość dużo. Niechże pan pamięta, gdyby państwu tam na górze było już nieprzyjemnie, macie