Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trommelfeuer! — mruknął jeden z nich.
Niwiński wrócił do hotelu, zaniepokojony o żonę, która ujrzawszy go, krzyknęła na niego. Ale już nie reagował na to, nie dziwił się.
Nad wieczorem ogień trochę ścichł. Niwińskiego zawołano na posiedzenie komitetu domowego.
Kawiarnię w mig zmieniono w salę obrad. Kolumnami ustawiono krzesła, dla prezydjum znalazł się stół, przykryty zielonem suknem, dwie szklanki wody. Zeszli się mieszkańcy hotelu, zaś przy stole prezydjalnym zasiadł między innymi przedstawiciel służby — lokaj w ciemnym sweatrze, z równiusieńkim przedziałem na głowie, z miną krytyczną, nieufną i nadętą, jak gdyby już naprzód pokrzywdzony.
Przewodniczył jakiś adwokat, człowiek z suchym, drewnianym głosem, który natychmiast rozpoczął kłótliwą polemikę z dyrektorem hotelu: o wodę, o chleb, o dyżury nocne, o obsługę.
— Tak być nie może. Jeśli „służaszczyje“ chcą strajkować, niech strajkują, ale to jest gorzej — bo nie strajkują, nic nie robią, a procenty biorą.
Wstał przedstawiciel służby i kiwając się automatycznie, z miną uciśnionego patetycznym głosem zaczął dochodzić krzywd, jakich służba w hotelu doznaje.
— Płacą nam wszystkiego sześć do siedmiu rubli dziennie w dzisiejszych czasach — wołał.
— Nieprawda! — krzyczał dyrektor. — Książkami dowiodę, że każdy z nich za sześć miesięcy zarobił dwa tysiące trzysta rubli!
— Czort waźmi — zaklął któryś z oficerów. — Ja nie jestem służącym, tylko oficerem a zarabiam