Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystkiego sto pięćdziesiąt rubli miesięcznie! Dawolno naszej krowuszki pili!
— Od trzech dni obiadu nie jadłem! — krzyczał przedstawiciel służby.
— Bo nigdzie obiadu nie było z waszej winy! — odpowiedziały mu okrzyki. — Kto z nas jadł obiad? Mierzawcy! Głodzą nas a potem mówią, że to my ich głodzimy!
Wreszcie komendantem hotelu obrano rotmistrza Obuchowa — zachrypłego pijaczynę, olbrzyma, który mimo swego narodowego nałogu, miał dużo spokoju, rozwagi i taktu. Zastępcą jego został jakiś Polak, również energiczny i stanowczy człowiek, choć bardziej nerwowy. Mieszkańcy hotelu ustanowili kolej dyżurów nocnych; te ich tylko obowiązywały. Zato służba miała dać dyżurnych do łapania wody, która wyłącznie w nocy się pokazywała. Przedstawiciel służby teoretycznie zgodził się na ten dyżur, zażądał jednak za te świadczenia osobnej dopłaty dla służby.
— Przecież my bierzemy na siebie obowiązek czuwania nad waszem bezpieczeństwem! — wołali „burżuje.“ — A wy za to nie chcecie dbać o wodę, która jest tak samo potrzebna wam, jak i nam?
— Więc nie czuwajcie nad naszem bezpieczeństwem! — odezwał się przedstawiciel służby. — My się rabunku nie boimy.
— Bo jesteście z rabusiami w zmowie!
— Być może. Zaś bez dopłaty dyżurować nie będziemy.
Skorzystał ze sposobności przewodniczący i w złośliwej mowie potępił dyrektora hotelu za to, że nie umiał utrzymać dobrych stosunków ze służbą.