Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I cóż pan na to, Szydło? — pytał z niedowierzaniem Niwiński.
— Niby na co? — sarknął Szydłowski.
— Na to, co panu przeczytałem. Bo tu istotnie drużyna polska jest, liczy paręset ludzi. Tylko, że my dotychczas z przyczyn politycznych nie mogliśmy jej poprzeć...
— A te przyczyny polityczne nie zmieniły się. Rząd ukraiński chce zupełnie znieść nasz stan posiadania. Z jakiej racji mielibyśmy mu pomagać?
— No, a bolszewicy naszego stanu posiadania nie zniosą?
— E, co pan wiesz o bolszewikach! Widziałeś ich pan kiedy?
Mimo zwycięstw bolszewickich wciąż strzelano z dział, a popołudniu zrobił się taki rumor, że Niwiński, który nic podobnego w życiu swem nie słyszał, uciekł do niedalekiej redakcji czeskiej, aby się trochę rozerwać.
Siedzieli i palili papierosy.
— Sakra! — zaklął jeden z dziennikarzy czeskich. — Mam ideę! Możebyśmy założyli coś w rodzaju wszechsłowiańskiej Armji Zbawienia, któraby przeciwdziałała rozwijającym się krwiożerczym instynktom i zdziczeniu Słowiańszczyzny...
— Jaka tu Słowiańszczyzna! — roześmiał się Niwiński. — To przecież Tatrzy i Finowie biją się z Chazarami i Peczeniegami... Różnica w tem, że jedni i drudzy mówią ruskiem narzeczem... Ale wojna jest mongolska...
Zaczął się tak straszny ogień działowy, że nawet Czechom, którzy niejedno na froncie widzieli, zrobiło się nieswojo.