Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano nic. Dwa dni już nic właściwie nie jadłem. Żyję sucharkami, serem i herbatą. W żaden sposób nie mogę się dostać na Mikołajewską, gdzie jest pensjonat, w którym mam obiady.
— Słyszałeś pan, że podobno nasi opanowali dworzec?
— Nie wierzę. A to co, znowu pancernik?
Istotnie, w ulicy pokazał się samochód pancerny. Za nim w pewnej odległości straż przednia, potem w ogromnej, czarnej „papasze” zadzierzysto maszerujący oficer ze śniadą, mongolską twarzą, za nim z muzyką około trzystu dobrze ubranych i uzbrojonych żołnierzy w czapkach z czerwonemi i niebieskiemi fantazjami, wreszcie dwa karabiny maszynowe i dwa działa połowę z artylerzystami w wspaniałych, czarnych, kudłatych czapach.
— Dobrze wygląda to wojsko! — zdziwił się Szydłowski.
— Bojowy „Kuriń“ atamana Petlury — rzekł oficer pancerników, który również z zaciekawieniem przyglądał się wojsku. — Dobry oddział, ale cóż? To garstka.
— A jakież położenie?
— Nieważnoje. Ukraińców mało. Arsenał jeszcze nie zdobyty. Bolszewicy wciąż dostają posiłki.
— Polacy są?
— Niet.
A mimo to wierzono w zwycięstwo Ukraińców.
W nocy Niwiński, szarpany sprzecznemi uczuciami i niespokojny, otworzył okno i jakby chcąc miastu wykraść we śnie jego tajemnicę, długo zwyczajem swoim wsłuchiwał się w odgłosy nocne.