Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie pamiętasz? Przy studni pierwszy raz mnie pocałowałeś! Bogu dzięki! Pięć dni nie było wody ani światła...
Już pięć dni? — zdziwił się Niwiński. — W takiem życiu zupełnie się traci rachubę czasu...
Zastanowił się.
Toby znaczyło jednak, moja droga, że żyjemy bardzo intensywnie...
— Daj mi spokój z tą intensywnością. Tak mnie już zmęczyła, że ledwo żywa chodzę...
— Będziesz dobrze spała.
— Tak, pójdziemy spać w nadziei, że się choć wyśpimy do jutra spokojnie. A jutro — zobaczymy!
Nadspodziewanie na drugi dzień przyszło jakieś uspokojenie.
Na mieście opowiadano sobie, iż wojska polskie zajęły dworzec. Porozlepiano też afisze, donoszące o zwycięstwach wojsk ukraińskich nad bolszewikami, ale niewiadomo gdzie.
Niwiński, jak zwykle, furażował przed południem. Kiedy wracał do hotelu, nad miastem, w okolicy „Pragi“ trzasnęły dwa szrapnele — jak gdyby wystrzelone z dworca. Ale taka jest siła wiary ludzkiej, że Niwiński, mimo ten dziwny znak, uwierzył w poprawienie się sytuacji.
Ku wielkiej radości zauważył, iż kawiarnia hotelowa była otwarta i że siedzi w niej na zwykłem swojem miejscu Szydłowski ze znajomymi nieznajomymi. Osobno, spokojny jak zwykle, siedział ów oficer, komendant pancerników.
— Co z wami słychać, Szydło? — pytał uradowany Niwiński.