Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na górę. Ale raz półtory godziny musiał czekać, zanim się mógł z obiadem przedostać z jednej strony ulicy na drugą — tak gęsto strzelano.
Zwykle rano wybiegał na miasto po żywność. Ulice pełne były ludzi tak samo, jak on, poszukujących wiktuałów. Każdy wracał obładowany i ucieszony tem, że coś dostał. Ale chleba już nie było, kupowało się szynkę, miód, sucharki. Zapasy wyczerpywały się.
Ulice wyglądały strasznie. Szyby wystrzelone salwami z pancerników, szkło zgrzytało pod nogami, dokoła drzew bruk zasypany był pościnanemi gałęźmi, druty telefoniczne zerwane, do starganych strun harf olbrzymich podobne, zwisały, zwijając się w powietrzu, nawet tramwajowe przewody elektryczne były podarte. Wszędzie widziało się gęste ślady kul.
A potem znowu zaczynała się bitwa i połączone z nią „propagandystyczne strzelanie“ bolszewików do niewinnych ludzi. Więc wszyscy umykali do domów i tak spędzali dnie w przygnębieniu, nie wiedząc właściwie co się dzieje.
Hotel wciąż rewidowano. Kto miał w mieście znajomych, przeprowadzał się do nich. Frontowe pokoje stały prawie wszystkie pustką. Opowiadano sobie, że „Praga“ jest siedzibą monarchistów i „czarnej sotni,“ że bolszewicy w danym razie zechcą hotel zniszczyć. Czy tak było, Niwiński nie wiedział, wiedział jednak, że w „Pradze“ mieszkał oficer, który komenderował pancernikami ukraińskiemi; znał go osobiście i widywał się z nim często. Był to młody człowiek, smukły, o smagłej, pociągłej twarzy, zgra-