Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powoli, coraz bardziej napierana przez nowych słuchaczów, młoda para przecisnęła się przez tłum i stanęła w pierwszym szeregu.
Tenor, ślepiec, wyblakły blondyn w czarnym habigu, w ciemno-zielonej „rubaszce,“ przepasanej czarnym, jedwabnym sznurem, międlił w rękach harmonję i śpiewał pracowicie, jednym kątem wykrzywiając usta i wyginając się jak kot. „Ona,“ maleńka, brzydka, drobna kobiecina, w czarnym „szarfie” na głowie, patrzyła na ludzi żałosnym wzrokiem i z pewnem zażenowaniem. Śpiewacy to byli nieuczeni, tenorek słaby, zawodzący i sopran również słaby, lecz dość czysty i dźwięczny, a w wyższych tonach przejmująco jasnej barwy, prawie świecący. Mimo, iż słuchacze okrążyli śpiewaków kołem dość szerokiem, od oddechów zwartego tłumu szło poprostu duszne gorąco, wytwarzające podniecającą, jakby gorączkową atmosferę. Atmosfera ta, zdaje się, działała na ślepca, bo akompanjował na swej harmonji coraz karkołomniej i kunsztowniej, zmuszając swą towarzyszkę do coraz to nowych pieśni, jak gdyby zapamiętywał się w śpiewie. A w głosach tych artystów ulicznych był dziwny czar, bezpośrednia potęga poezji, zatrzymująca każdego i każąca słuchać pieśni wśród gwaru i huku wielkiego miasta.
Dokoła śpiewaków stał wielki tłum ludzki, milcząco, ze spuszczonemi głowami, z napół przymkniętemi lub zapatrzonemi gdzieś w przestrzeń oczami, zamyślony, skupiony. Oficer przy chłopie, inteligent w czapce urzędniczej i okularach przy łobuzie ulicznym, dama w jedwabiach i z brylantami w uszach przy stróżce z miotłą w ręku. Dziewczęta, zapomniawszy o chłopcach i chichotaniu, nawet o „sie-