Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystkiem, bo i żona, zmęczona znów karmieniem i wstawaniem w nocy do dziecka, w dalszym ciągu była opryskliwa i skłonna do kłótni. Że jednak właściwie niczego jej nie brakowało, a dziecinka zdrowa z każdym dniem robiła się ładniejsza i coraz jaśniej zaczynały błyszczeć jej czarne oczęta, więc Niwiński w gruncie rzeczy niewiele sobie ze swych domowych kłopotów robił.
Gryzł go jednak niepokój wewnętrzny.
Jakto? Więc koniec na tem? Więc już nic niema poza temi czterema ścianami i mdłym zapachem pieluszek w powietrzu?
Mało wiedząc co się działo na świecie, uciekał do kawiarni po nowinki. Źle się działo. Niemcy pchali się w zatokę ryską, równocześnie zaś wybuchły w Rosji pogromy agrarne i żydowskie.
Raz zastał Niwiński w kawiarni Szydłowskiego i Ryszana, który przyprowadził ze sobą znajomego oficera, kozaka. Ponieważ oficer był z frontu, chętnie go widziano.
Kiedy Niwiński się przysiadł, Szydłowski właśnie mówił:
— W północnych guberniach jest niewątpliwie głód i dlatego tam rozbijają... Zresztą żydzi tak dokuczyli spekulacją, że naród bezbronny nie wie już, co począć — stąd pogromy. A pogromy agrarne i niszczenie wielkich majątków, to proste następstwo fałszywego postawienia kwestji agrarnej.
Kozak potrząsnął głową przecząco.
— Mylicie się, jeśli sądzicie, że to tylko wybuchy niezadowolenia lub zwykła sobie grabież rozzuchwalonego chłopstwa. Przez pięć miesięcy z garstką wiernych żołnierzy z dzikiej dywizji...